Przedostatnia dekada XIX w. Młodzieńcze wspomnienia mieszkanki przedwojennych Słubic
W lipcu 1886 r. na wschodnim brzegu Odry powstało Stowarzyszenie na rzecz frankfurckiego Przedmieścia Dammvorstadt (Bezirksverein der Dammvorstadt). Przedmieście to rozciągało się na terenie dzisiejszych Słubic i stanowiło największą pod względem powierzchni dzielnicę Frankfurtu nad Odrą.
Stowarzyszenie według własnych słów miało integrować różne grupy społeczne aktywnie zainteresowane gminnymi sprawami w dzielnicy i miało zdobywać posłuch wśród administracji miejskiej przy rozwiązywaniu konkretnych trosk i problemów.
Za miejsce spotkań Stowarzyszenia służyła restauracja „Prinz Leopold-Garten” przy An der Seidenfabrik 6-7, obecnie ul. Mickiewicza 1-1a.
An der Seidenfabrik 6-7, obecnie ul. Mickiewicza 1-1a w ujęciu z 1916 r. (Verlag Karl Braun, Berlin). Według książki adresowej z 1940 r. restaurację „Prinz Leopold Garten” (Ogród księcia Leopolda) prowadził właściciel G. Haase. Do restauracji można było się dodzwonić pod numerem 4318.
Pocztówka z obiegu w 1899 r.
Świadomość pewnej odrębności dzielnicy na prawym brzegu Odry była zauważalna do tego stopnia, że wykuło się lokalne powiedzonko: „Krew mieszkańców Dammvorstadt to nie maślanka” (niem. Dämmlerblut ist keine Buttermilch).
W niedzielę 5 lipca 1936 r. w domu strzeleckim przy Crossener Straße 30 (obecnie kościół NMP Królowej Polski przy ul. 1 Maja 31), odbyły się uroczyste obchody 50 lat istnienia Stowarzyszenia. Jego przewodniczący Willi Metzke, na co dzień prowadzący zakład szklarski i sklep sprzedaży ramek przy Roßmarkt 2 (budynek późniejszej restauracji „Odra” przy Placu Przyjaźni), wygłosił główną przemowę i nawiązał również do szczególnej historii tej konkretnej dzielnicy. Wiemy o tym, ponieważ wielokrotnie donosiła o tym czołowa lokalna gazeta tamtego okresu, czyli „Frankfurter Oder-Zeitung”.
Pani redaktor nieznanego nazwiska przybliżyła przy tej okazji sytuację w Dammvorstadt, którą przeżyła jako dziecko w przedostatniej dekadzie XIX w. („Frankfurter-Oderzeitung” nr 155 z 6 lipca 1936 r., s. 2, ze zbiorów Archiwum Miejskiego we Frankfurcie nad Odrą):
Znasz tę radość, drogi Czytelniku, kiedy wśród obcych spotkamy swojego krajana? Takiego, które wyrósł z gniazda, w którym i my spędziliśmy swoją młodość?
Widzisz, jeśli nam Dämmlerom, jak nas starych mieszkańców Dammvorstadt nazywają ludzie z lewego brzegu, powie ktoś: „Ja mianowicie też jestem z Dammvorstadt”, to mamy bardzo podobne wrażenie. Że w tym dużym rodzinnym mieście mamy swoją jeszcze mniejszą ojczyznę, nasz „Damm”.
A przed 50 laty to było właściwie bardziej wieś niż miasto. Mam nadzieję, że starzy „Dämmlerzy” nie będą mieli mi tego za złe, że tak mówię. Przedmieście miało zresztą swoją miejską fasadę, Crossener Straße [ul. 1 Maja - przyp. aut.].
Jednak z tyłu, przy Sandstraße [ul. Paderewskiego - przyp. aut.], Weidendamm [ul. Kochanowskiego - przyp. aut.], Fruchtstraße [ul. Żeromskiego - przyp. aut.] stały zwyczajne wiejskie chaty ze stajniami i ogródkami warzywnymi, niczym nie różniące się od zabudowań rolniczych.
I kiedy około południa wracałam ze szkoły, dostawałam do ręki drewniany, gliniany garnek. Matka nazywała go „Plötsche”. I szłam z tym garnkiem do rodziny Steinecke po mleko. Wtedy stawałam w otwartych drzwiach obory i przyglądałam się dojeniu krowy rasy holsztyno-fryzyjskiej. Nie było więc wtedy ani krzty wątpliwości, czy otrzymane mleko jest świeże czy nie.
Przy Crossener Straße bezsprzecznie działo się bardzo dużo. Latem byliśmy budzeni bardzo wcześnie, tak mniej więcej o czwartej lub piątej i to niezależnie, czy sami tak wstaliśmy czy pragnęliśmy jeszcze trochę podrzemać. Cały garnizon maszerował na kunowicki plac musztry [późniejsze lotnisko Fliegerhorst, obecnie strefa ekonomiczna przy Osiedlu Przemysłowym - przyp. aut.], każdy pułk ze swoimi muzykantami na szpicy. Pół biedy o przemarsz tą wczesną porą, ale o wiele głośniejsze były powroty żołnierzy do koszar około południa. Ledwo słyszeliśmy pierwsze uderzenie pałeczki w instrument perkusyjny czy brzdęk talerzy, a natychmiast wypuszczaliśmy wszystko co akurat mieliśmy w dłoniach i upuszczaliśmy to na ulicę... Dla lepszej widoczności stawaliśmy na krawędzi bramy i pozwalaliśmy każdemu pułkowi przedefilować obok nas.
W dni targowe stawała długa kolejka wozów, którymi kupcy docierali do miasta. Wozy te rozciągały się od Seydlitzstraße [ul. Mierosławskiego - przyp. aut.] aż do mostu w okolicach Roßstraße [nieistniejąca ulica w okolicach Galerii Prima zabudowana kompleksem Collegium Polonicum w Słubicach, to tu istniały mosty nad Odrą przed 1895 r. - przyp. aut.]. I również przy dworze postojów było ich pełno [chodzi o punkt postoju poczty konnej przy Crossener Str. 3 - przyp. aut.].
Zimą, kiedy leżał śnieg, byliśmy na sankach w tych samym czasie, kiedy kupcy wracali do domu. Mieliśmy wśród nich przyjaciół i o ile dopisało nam trochę szczęścia, mogliśmy podczepić swoje sanie z tyłu wozów kupieckich.
Ale po południu była cisza, także przy Crossener Straße. Z wału przeciwpowodziowego zjeżdzaliśmy w dół na chodnik, zawsze w poprzek jezdni. Rodzice stali w oknach na parterze i przyglądali się naszym zabawom. Właściciel sklepu na rogu [Crossener Straße 2 - przyp. aut.] wynosił krzesła na ulicę dla siebie i swojej żony [budynek przez cały okres istnienia należał do rodziny Scherl - przyp. aut.]. Tam siadali, by nacieszyć się wieczornym spokojem. Pan gospodarz z punktu postoju koni spacerował w haftowanych kapciach w tę i z powrotem albo pokazywał sąsiadom swoją kolekcję kaktusów, które stały poręcznie w oknach parteru.
Oprócz punktu postoju koni był też urząd pocztowy. Również urzędnik pocztowy spędzał wolne letnie wieczory siedząc w otwartym oknie. Właśnie się cofnął, by zapalić światło, kiedy przystanęło pięć baranów. Bardzo powszechnie było bowiem spędzanie bydła przez całą ulicę, a nie były wożone jak teraz. Rozpalało się światło gazowe.
Instalacji wodno-kanalizacyjnej nie było na przedmieściu. Ta miała zostać położona po zbudowaniu nowego kamiennego mostu. Wtedy mieliśmy jeszcze stary drewniany most, wystarczająco wysoki, by niskim stanie Odry pod tymże mostem przepłynęły parostatki i barki. Ale kiedy tylko woda podniosła się, było rozkosznie. Most był podnoszony, jak to mówiliśmy [właściwie tylko zwodzone przęsło mostu - przyp. aut.]. Kwestie techniczne tego procesu nie za bardzo mnie wtedy interesowały i z tego powodu nie mogę nic na ten temat opowiedzieć.
Najpiękniej było, gdy most podnoszony był w czasie naszej drogi do szkoły. Naturalnie wstrzymywano ruch i również my czekaliśmy do czasu aż most zostanie z powrotem szczepiony. Bez szczególnego pośpiechu kontynuowaliśmy swoją drogę. W uroczyście cichej szkole przechodziliśmy w pełni spokoju, by nauczycielowi dumnie zameldować usprawiedliwienie naszego spóźnienia. Z twarzy szkolnych kolegów mogliśmy jednocześnie wyczytać zazdrość o udział w opowiedzianej przygodzie.
A potem wzniesiono nowy most. Rozbrzmiewał elektryczny tramwaj, przejeżdżały auta. W miejscu dużego ogrodu, który otaczał fabrykę jedwabiu [ob. Rondo Solidarności - przyp. aut.] i rozciągał się od Roßstraße do pomnika księcia Leopolda Brunszwickiego [parking obok dzisiejszej stacji paliw Shell], powstały nowe ulice. Z zakurzonego placu Roßmarkt [ob. Plac Przyjaźni - przyp. aut.] rozwinął się kwitnący ogród, a ruch przy Crossener Straße rozwinął się do tego stopnia, że dla jego rozładowania wybudowano Blumenstraße [ul. Kościuszki - przyp. aut.].
Mimo tych zmian jedno pozostaje niezmienne: Pochodzimy z naszej starej, kochanej Małej Ojczyzny. Ale szczególny kąt w ramach tamtego miasta stanowiło nasze przedmieście, które jako jedyne leżało na prawym brzegu Odry, nasz „Damm”.
Artykuł stanowi autorskie tłumaczenie Rolanda Semika z języka niemieckiego na polski tekstu Eckarda Reißa „Jugenderinnerungen einer Dämmlerin”, opublikowanego w zeszycie 2/2011 Towarzystwa Historycznego we Frankfurcie nad Odrą. Zdjęcia: archiwum prywatne Rolanda Semika.